W najbliższym czasie nie będę miała szansy napisania recenzji i zaglądania na wasze blogi. Cóż, w końcu wakacje i zbliża się mój wyjazd. Możliwe, że do końca sierpnia, nie będę aktywną uczestniczką blogosfery, lecz jest małe prawdopodobieństwo, że uda mi się umieścić jakąś recenzję.
Po pierwsze, Alexia nie ma duszy. Po drugie, jest starą panną, której ojciec był Włochem, a teraz nie żyje. Po trzecie, została zaatakowana przez wampira, co stanowi oburzające naruszenie zasad dobrego wychowania. A dalej? Sprawy lecą na łeb, na szyję, gdyż ów wampir przypadkowo ginie z jej ręki, a nieznośny lord Maccon (hałaśliwy, gburowaty i zabójczo przystojny wilkołak) z rozkazu królowej Wiktorii wszczyna śledztwo. Jedne wampiry znikają, inne pojawiają się znienacka, jakby wyrastały spod ziemi, a podejrzenia padają na Alexię. Czy nasza bohaterka zdoła rozwiązać zagadkę skandalu, który wstrząsnął londyńską socjetą? Czy charakterystyczna dla bezdusznych umiejętność neutralizowania sił nadprzyrodzonych okaże się pomocna, czy raczej przysporzy jej wstydu? I co najważniejsze - kto naprawdę zawinił? I czy podadzą ciasto z kajmakiem?
~~ * * * ~~
Wyobrażacie sobie człowieka bez duszy? Gdy zamykam
oczy i myślę o takiej osobie, ukazuje mi się pusta skorupa, która z wielkim
trudem się porusza i praktycznie nie przypomina postaci ludzkiej. Oczy
ukazujące nicość, wychudzenie, wypadające włosy. Jedno wielkie wyniszczenie.
Jednak Gail Carriger przedstawiła całkowicie inaczej takiego osobnika, a raczej
osobniczkę płci pięknej. Otóż Alexia Tarbotti jest bezduszną, inaczej nadludzką.
Wdodatku o ciętym języku. Dzięki temu
od razu zdobyła moją sympatię.
Gail Carriger to pseudonim pisarski Tofy Borregaard
autorki fantastyki osadzonej w stylu steampunk. Jej pierwsza powieść
„Bezduszna” została wydana w 2009 roku na zagranicznym rynku, u nas pojawiła
się dopiero w 2011.
Powieść opowiada o wcześniej wspomnianej Alexii
Tarbotti – bezdusznej. Na czym polegają moce takiej postaci? No, bo oczywiście
jakieś zdolności musi mieć. Otóż za dotknięciem neutralizuje wszelkie
właściwości nadnaturalnych. Wilkołaki zmieniają się z powrotem w ludzi, a
wampirom chowają się kły. Główną bohaterkę poznajemy na pewnym przyjęciu. W
odosobnionym pomieszczeniu spotyka wampira, który zachowuje się bardzo
niegrzecznie. Rzuca się na szyję panny Alexii z zamiarem wypicia jej krwi.
Jednak jej moce dezorientuje hultaja. Niestety bohaterce wymyka się z ręki
parasoleczka ze srebrnym rdzeniem i trafia w serce nieszczęśnika. I tak właśnie
zaczynają się problemy naszej kochanej Alexii.
W mieście zaczynają ginąć wampiry, a na ich miejsce
wskakują trutnie – świeżo upieczeni krwiopijcy. Pośród nadnaturalnych wrze.
Nikt nie wie kto jest zamieszany w tego typu zbrodnie. W samym środku tego
zamieszania znalazła się panna Tarbotti. Czy uda jej się rozwiązać tę zagadkę?
Główna bohaterka od razu wywołała u mnie sympatię.
Jest bezczelna, w pewien sposób bezwstydna i prostolinijna. A do tego kocha
książki i ciasto z kajmakiem. To tak jakbym widziała siebie w XIX wieku.
Właśnie, dzięki niej książka stała się tak smakowitym kąskiem. Alexia
nadzwyczajnie ciekawiła mnie swoją osobowością. Gdy po raz pierwszy panna
Tarbotti spotyka milorda Maccona – wilkołaka, alfę stada – możemy wyczuć typową
napiętą atmosferę. Czytelnik od razu
wie, że czai się jakiś romansik. Ten wątek bardzo mi się podobał. Dodawał do
lektury szczyptę pieprzu, jeśli wiecie co mam na myśli.
Co do fabuły – jest ona ciekawa. Muszę przyznać, że
dopiero po setnej stronie wczułam się w historię głównej bohaterki. Może za
późno, ale to zawsze coś. Gdy już zostałam wrzucona w wir wydarzeń, nie mogłam
oderwać się od „Bezdusznej”. Chciałam wiedzieć co stanie się z Alexią, lordem
Macconem i z grupą zagubionych trutni. Lektura trzyma w napięciu, chociaż były
momenty gdzie powiało nudą i miałam ochotę przekartkować kilka tych stron.
Autorka zwracała wielką uwagę na stroje bohaterów i wygląd otoczenie i czasem
te opisy były wręcz męczące. Mimo tego wybaczam Gail Carriger, ze względu na
tak sympatyczne postacie.
Czy jest to typowy paranormal romance. Na pewno
nie. Elementy steampunku bardzo mi się podobały, mimo, że nie było ich tak dużo
jakbym chciała. To dodało książce jakąś dozę oryginalności. Chociaż spotykałam
się z podobnymi „wrogami” jacy występują w „Bezdusznej” to muszę przyznać, że
nie irytowała mnie ta lekka przewidywalność.
Książkę polecam. Tak jak wcześniej wspomniałam to
nie literatura z najwyższej półki, ale miło spędziłam przy niej czas.
Oczywiście dopiero wtedy, gdy przebrnęłam przez pierwsze, dość nużące sto
stron. Nauczyłam się, że nie warto tak szybko zniechęcać się do lektury.
W bestsellerowej powieści Nieziemska Clara Gardner poznała swój cel, odkryła, po co została zesłana na ziemię jako anioł. Stawiła czoło pożarowi ze swoich wizji i ocaliła z płomieni uwodzicielskiego, tajemniczego Christiana.
Lecz pożar był zaledwie początkiem. Wciągana coraz głębiej w świat aniołów, w coraz bardziej gwałtowną walkę dobra i zła, Clara doświadcza nowych przerażających wizji. Czy wskażą jej nowe zadanie? I podpowiedzą, który z dwóch chłopaków jest jej przeznaczony: Christian, którego darzy skomplikowanym uczuciem, czy Tucker, dla którego miłość Clary może okazać się najstraszliwszą groźbą…
~ * * * ~
„Anielska” jest drugą powieścią z cyklu „Nieziemska”,
którą zapoczątkowała książka o tym samym tytule. Muszę przyznać, że nie byłam
pewna co do sięgnięcia po kolejną część. Wahały mną sprzeczne uczucia, ale na
szczęcie moja niechęć do pozostawiania nieskończonych serii zwyciężyła. Dzięki
temu „zboczeniu zawodowemu” mogłam zapoznać się z kolejnymi przygodami głównej
bohaterki – Clary.
Cynthia Hand jest świeżo upieczoną amerykańską
autorką. Jak na pierwsze powieści muszę przyznać, że spisała się nieźle. Może
nie jest to literatura z najwyższej półki, lecz typowa młodzieżówka z wątkiem
paranormalnym, ale miło mi się ją czytało. Książka opowiada o Clarze, młodej
szesnastoletniej anielitce. Z ostatniej części wiemy, że nie wypełniła do końca
swojego zadania. O co chodzi? Otóż każdy anielita otrzymuje takowe – często polega
ono na ochronie jakiegoś człowieka przed złym końcem. Dziewczyna boi się kary,
którą ktoś może na nią znieść. Jednak te problemy wypadają jej z głowy, gdy miasto
odwiedza Czarne Skrzydło. Upadły anioł pragnie zemścić się na Clara za ranę,
którą od niej otrzymał. Anielitka jednak bardziej boi się o życie swojego
ukochanego, które wisi na włosku. Dodatkowo nawiedzają ją kolejne dziwne wizje,
które przepowiadają zły koniec kogoś bardzo ważnego i bliskiego dla jej serca.
Następnie jej podejrzenie wzbudza zachowanie brata. Clara zadaje sobie pytanie:
Co tu się dzieje?
I część z cyklu "Nieziemska"
Fabuła jest zagmatwana. Pełno w niej wątków i
tajemnic, które czytelnik pragnie rozwiązać. Przy tej lekturze nie można się
nudzić. „Anielska” opowiada o wielu problemach dość niezwykłej nastolatki. Tych
rodzinnych, tych związanych z przyjaciółmi, oraz chłopcami. Clara jest wplątana
w niesłychanie trudny do rozwiązania trójkąt miłosny. O dziwo nie byłam nim
zdegustowana, w końcu to walka serca z przeznaczeniem. Bardzo mi się podobało,
że autorka nie ukazała bohaterki jako smarkatej nastolatki, która
najzwyczajniej nie wie kogo wybrać. Clara to jak na swój wiek dojrzała dziewczyna,
którą los zmusił do podejmowania niebywale trudnych decyzji.
„Odbija mi
już do tego stopnia, że parę razy wymknęłam się do niego wśrodku nocy i patrzyłam jak śpi, tak na
wszelki wypadek, gdyby –bo ja wiem – jego kolekcja komiksów uległa nawet
samozapłonowi. To było głupiei dość
straszne, przyznaję, bardzo w stylu Edwarda Cullena, ale nic innego nie
przyszło mi do głowy.”
III tom - "Boundless"
„Anielską” czyta się z łatwością. Lekturę
pochłonęłam w jeden wieczór, który w ogóle mi się nie dłużył. Książkę mogę
uznać za uprzyjemnieniem czasu, a nie karą zesłaną przez los. Moją sympatię
wzbudziły stworzeni bohaterowie. Nie byli oni specjalnie wykreowani, ale nie
irytowali mnie, aż tak bardzo. Naprawdę byłam tym zdziwiona. W końcu w dużej
mierze w książkach typu paranormal romance spotykamy się z kiepsko wykreowanymi
bohaterami, którzy podejmują jak najgorsze decyzje, tylko po to by ich życie
stało się trudniejsze. Na szczęście Clare i reszta starała ułatwić sobie własną
egzystencję, a nie przeciwnie.
Dodatkowo widać, że książka jest dopracowana pod
względem fabuły. Cynthia Hand odsłania przed nami co nowe tajemnice postaci i
przeszłości. Ładnie wykreowana została rasa anielitów. Autorka idealnie
skonstruowała system jaki panuje pośród nich i z łatwością nam to przedstawiła.
Książka nie ma na zadaniu przedstawiania co stronę
akcji. To raczej szybkie dochodzenie do prawdy jest podstawą tej lektury. Mimo tego nie zostałam zanudzona na śmierć.
Cieszyłam się rozwiązując co nowe problemy z Clarą.
Muszę przyznać, że „Anielska” spodobała mi się
bardziej od pierwszej części, czyli „Nieziemskiej”. Bardziej trzymała w napięciu,
a dochodzące nowe problemy zachęcały do czytania kolejnych stron. Tom pierwszy
opierał się na jednym wątku, przez którego byliśmy skazani brnąć. Nie mieliśmy
szansy odkrywania co stronę coraz to ciekawszych tajemnic. „Anielska” to
kompletne przeciwieństwo. Clara w końcu pokazała, że nie jest głupiutką
nastolatką, a reszta jej przyjaciół dorosła od czasu „Nieziemskiej”.
Mogę polecić tę lekturę, jest lekka i przyjemna.
Można rzec, że to „wakacyjna powieść”. Jeśli ktoś dopiero zaczyna ten cykl to
muszę powiedzieć, żeby zbyt szybko się nie zniechęcał. Cynthia Hand dopiero w „Anielskiej”
odsłania swój potencjał.
Na początku była zbrodnia. Śmierć, krew, brutalnie rozszarpane ciało ofiary. Makabra.
Vicki Nelson, była policjantka i prywatny detektyw, słyszała krzyk w metrze, ale nie zdążyła na ratunek. Mogła tylko okryć ciało nieszczęśnika własnym płaszczem.
Ten LUDZKI gest uwikłał ją w śmiertelnie niebezpieczny pościg za seryjnym zabójcą opętanym NIELUDZKĄ żądzą zniszczenia.
Nie do końca LUDZKA jest także jedyna osoba, która może pomóc Vicki. Jednak wobec monstrualnego zła czającego się w mieście, pani detektyw nie pozostaje nic innego, jak połączyć siły z Henrym Fitzroy'em, nieślubnym synem Henryka VIII i pięćsetletnim wampirem.
~* * *~
Krwiopijcy, pijawy, nosferatu, strzygi. Wampiry
można spotkać wszędzie, mimo wszystko najczęściej w literaturze młodzieżowej,
odkąd „Zmierzch” znalazł się na polskich półkach. Trzeba przyznać, że książki z
tymi nadnaturalnymi postaciami są często dość schematyczne. W końcu ile można
czytać o zakochanych krwiopijcach. Jednak „Cena krwi” ma w sobie coś całkowicie
innego. To mieszanka kryminału i wampirów. Coś na tyle oryginalnego by chapsnąć
ten kąsek.
Okładka wydania I
Autorka Tanya Huff jest urodzoną w 1956 roku, kanadyjską
pisarką. Największą sławę zdobyła jej seria z Vicki Nelson, którą
zapoczątkowała właśnie „Cena krwi”, o której za chwilę mowa. Na podstawie
książek powstał serial pod tytułem „Więzy krwi”, nie miałam jeszcze okazji na
niego zerknąć i myślę, że nadrobię stracony czas. Szczególnie, że lubię
obejrzeć ekranizację, gdy książkę mam za sobą.
„Cena krwi” opowiada o prywatnej detektyw Vicki
Nelson, niegdyś policjantce. Niestety przez pogarszający się wzrok, musiała
opuścić stanowisko i rozpoczęła własny biznes. Jej życie toczyło się, jak się
toczyło, ale pewnego dnia kobieta znalazła się na miejscu okrutnej zbrodni.
Okazuje się, że po mieście grasuje seryjny morderca. Vicki otrzymuje zadanie od
dziewczyny jednej z ofriar. Od tamtej pory młoda detektyw zaczęła interesować
się bardziej tą sprawą, przez co trafiła w sam środek nadnaturalnych problemów.
Została „zmuszona” do współpracowania z wampirem Henrym Fitzroyem, który jest
bardziej ludzki, niż może się wydawać. Vicki powoli odkrywa całkowicie inny
świat, pełen rzeczy, o jakich można śnić w najgorszych koszmarach. Jak ułoży
się jej życie?
Fabuła jest wciągająca, ale nie wystarczająco. Czasem
mi czegoś brakowało, ale Tanya Huff wywołała u mnie emocje, które wynagrodziły
ten mały minus. Podczas czytania towarzyszyła mi ta specjalna atmosfera, która
trzyma w napięciu i nie chce puścić. Starałam się rozwiązać zagadkę wraz z
główną bohaterką, którą o dziwo polubiłam. Była odważna, dojrzała i naprawdę
sympatyczna. Mogę powiedzieć, że chciałabym ją za przyjaciółkę. Najczęściej
spotykam się z głupkowatymi postaciami, które umysłem przypominają dość
niedojrzałą bandę, szczególnie jeśli chodzi o wampiryczne powieści. Jednak
Tanya Huff skonstruowała przemyślanych bohaterów i każdy z nich ma w sobie coś
specjalnego. Nie spotkałam się z jakąkolwiek postacią, której bym nie darzyła
sympatią. Dodatkowo muszę pochwalić autorkę za niezłe poczucie humoru. Vicki
Nelson cięła ripostami jak ostrym mieczem i nie tylko ona. Kilka razy
uśmiechałam się jak głupia do książki, a u mnie to naprawdę rzadko występujące
zjawisko.
„Cenę krwi” muszę uznać za początek dość
oryginalnej serii. Wampiry, detektywi i zbrodnie. Ta mieszanka spodobała mi się.
Szczególnie wątek związany z policją i redakcją był ciekawy. Tanya Huff
genialnie opisała reakcje ludzi na niebezpieczeństwo i zazdrość jaką wywołuje
sukces innych. Wywołała u mnie obrzydzenie, tak jak Suzanne Collins opisem
mieszkańców Panem wtrylogii „Igrzysk
Śmierci”.
Język jest prosty, książkę czyta się naprawdę szybko.
Nawet nie wiem kiedy zaczęłam wertować ostatnie strony lektury. „Cena krwi” jest podzielona na rozdziały. W
każdym z nich możemy spotkać się z innym bohaterem. Nieszczególnie lubię tego
typu fragmentację, jednak w tym przypadku było to bardzo pomocne. Możemy
podpatrzeć kolejne ruchu zabójcy, wampira i oczywiście naszej głównej
bohaterki. Minusem jest to, że nie wołałam po zakończeniu książki „jeszcze”.
Nie ciągnie mnie specjalnie do kolejnych części mimo, że chętnie je przeczytam.
Wydaje mi się, że muszę jeszcze przetrawić tę lekturę, zakończenie powinno
zachęcać do sięgnięcia po kontynuacje. Jednak „Cena krwi” tak jakby zamknęła
rozdział i nie podpisała „to be continued”.
Oczywiście muszę zwrócić uwagę na okładkę, która
mnie urzekła. W szczególności czarne oczyska wampira. Przyciąga wzrok,
nieprawdaż?Muszę przyznać, że przypadła
mi do gustu bardziej oprawa z drugiego wydania. Aż kipi z niej tajemniczość,
która jest naprawdę pociągająca w literaturze.
Podsumowując, mimo kilku minusików mogę polecić tę
książkę. Szczególnie wszystkim fanom zagadek, bądź wampirów. „Cena krwi” to
pozycja, na którą warto zwrócić uwagę, ponieważ można przy niej nieźle spędzić
czas. No i musicie poznać Vicki Nelson, może ktoś znajdzie w niej wzór do
naśladowania?
Ocena: 8/10
Za możliwość przeczytania "Ceny krwi" dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.
Jak zauważyliście licznik przekroczył już 10 000 tysięcy. Gdy to zobaczyłam to oniemiałam. Nigdy nie sądziłam, że w tym czasie [8 miesięcy] zdobędę aż tylu odwiedzających i 131 obserwujących. Tak naprawdę zakładając tego bloga, miałam tylko cichą nadzieję, że wyjdzie z tego coś więcej. A tutaj taka miła niespodzianka.
Z tego powodu chciałam wam podziękować za to, że mnie odwiedzacie. Czytacie to co tutaj bazgrzę i komentujecie. Niby to nic wielkiego, ale naprawdę się z tego cieszę. Długo szukałam swojego hobby i gdy wszyscy mieli coś czym się zajmowali to ja zostałam z niczym. Jednak, gdy odnalazłam "blogosferę", poczułam, że to jest to "coś". Od zawsze marzyłam o pisaniu, ale nigdy nie wprowadzałam swoich planów w życie.
Mam nadzieję rozwinąć moje "zdolności", ponieważ mam wrażenie, że recenzje, które piszą to troszkę kuleją Staram się poprawiać błędy, ale niestety nie zawsze je znajduję.
W każdym razie jeszcze raz pragnę podziękować :) Liczę na to, że będziecie śledzić moje poczynania przez przyszłe miesiące.
Katniss Everdeen wraz z matką i siostrą mieszka w Trzynastce - legendarnym podziemnym dystrykcie, który wbrew kłamliwej propagandzie Kapitolu przetrwał, a co więcej, szykuje się do rozprawy z dyktatorską władzą.
Katniss mimo początkowej niechęci, wykończona psychicznie i fizycznie ciężkimi przeżyciami na arenie, zgadza się zostać Kosogłosem - symbolem oporu przeciw kapitolińskiemu tyranowi.
~* * *~
Gdy sięgałam po pierwszą część „Igrzysk Śmierci”
skakałam z radości. Najzwyczajniej cieszyłam się, że mam okazję do przeczytania
tej trylogii. Przecież tyle osób ją tak dobrze oceniało, że zapał do niej
udzielił się i mi. Jednak podczas czytania „Kosogłosa” towarzyszył mi ukryty,
wewnętrzny smutek. W końcu zapowiada on koniec mojej przygody z Katniss i
innymi bohaterami. Bardzo przywiązałam się do wszystkiego co stworzyła Suzanne
Collins i ciężko mi było się z tym rozstać.
„Mam się stać Kosogłosem…”
Główna bohaterka zostaje przeniesiona do
tajemniczego 13 dystryktu. Przez ostatnie wydarzenia ląduje w sali szpitalnej.
Katniss po wszystkim co przeszła, załamała się. Peeta został uwięziony przez
Kapitol, zapewne jest również torturowany. Do tego zbliża się praktycznie
nieunikniona walka o wolność. A rebelianci potrzebują właśnie jej – młodej
dziewczyny, która musi podejmować decyzje, których nie podjąłby w pełni dorosły
człowiek. Jak ma pomóc innym, skoro nie potrafi pomóc sama sobie? Mimo tego
dziewczyna podejmuje się zadanie i zostaje tytułowym „Kosogłosem”. Tym samym wplątuje
się w sam środek krwawej bitwy, gdzie wszystkie sztuczki są dozwolone.
Trylogia „Igrzysk Śmierci” jest tą, o której można
usłyszeć wszędzie. Czy to w pobliżu kin, czy księgarni. Rzecz jasna, że
preferuję wersję papierową, ale nie można powiedzieć, że nie czekam na kolejne
części ekranizacji. Jednak co takiego w tej historii spodobało się tak wielu
ludziom? Urzekła mnie postać Katniss, która nie jest upiększana. Może wydawać
się silna na pierwszy rzut oka, ale to nieprawda. Suzanne Collins ukazała jej
słabości, zresztą tak jak wszystkich innych bohaterów. Przeczytałam ostatnio w
jakiejś recenzji, że Katniss jest „pustą nastolatką”. Nie mogę się z tym
zgodzić i to w żadnym wypadku. Określiłabym ją raczej mianem „zagubionej”. W
końcu musi porzucić, życie jakie znała, nie dla siebie, lecz dla całego Panem. Czy
ktoś chciałby poczuć na własnej skórze jak to jest być Kosogłosem? Trzymać na
barkach dobro innych ludzi? Nie sądzę.
W „Igrzyska Śmierci” wplątany jest lekki romans
między główną bohaterką, a dwójką chłopaków z jej dystryktu. I podobał mi się
on, ponieważ to nie jest „wielka miłość od pierwszego wejrzenia” jak w
większości książek, tylko coś co budowali od dłuższego czasu.
Kolejną sprawą jest szybko rozwijająca się fabuła.
W książce cały czas się dzieje, a opisy akcji trzymają w napięciu od pierwszej
do ostatniej strony. Możemy spodziewać się zaskakujących zwrotów akcji i
obawiać się o życie każdego bohatera. W tej powieści nie można spodziewać się
wielce szczęśliwego zakończenie, ponieważ życie wszystkich postaci wisi na
włosku. Umierają ci dobrzy, z których śmiercią nie możemy się pogodzić i ci
źli. Większość autorów piszących książki młodzieżowe stara się unikać usunięcia
postaci ważnych, lecz Suzanne Collins nie bała się zaryzykować.
„Kosogłos” nie nudzi. Przez całą lekturę podążałam
za losami Katniss niczym cień i czekałam na rozwiązanie wszystkich wątków. Trylogia
od samego początku jest owiana wątkiem tajemnicy. Panuje tam zasada: nie ufania
nikomu. I nie ma co się dziwić. W końcu w Panem każdy jest przeciwko sobie.
Z początku byłam zdegustowana zakończeniem, nie
wiedząc, że przede mną jeszcze epilog. Pozostało mi to uczucie pustki, którego
nienawidzę. Chęć do sięgnięcia po kolejne części, których nie ma. To prawda,
wzruszyłam się, czytając ostatnie strony epilogu, ale czegoś mi brakowało. Z
biegiem czasu, gdy trylogia „Igrzysk Śmierci” zaczęła kurzyć się na półce,
zrozumiałam, że zakończenie jest tak naprawdę satysfakcjonujące. Zamknął się
rozdział „Igrzysk…”, a otworzył nowy.
Jak zawsze polecam tę trylogię. Niby „literatura
młodzieżowa”, ale uważam, że starsiczytelnicy również powinni po nią sięgnąć. Suzanne Collins przedstawiła
świat w sposób przerażający, lecz szczery. Możemy się tylko cieszyć, że nas nie
spotyka taki koszmar jak bohaterów książki.
Ktoś jeszcze nie czytał? No to musi jak najszybciej
nadrobić zaległości.
Ocena: 10/10
Jest 5:38, a ja już na nogach. W trakcie roku szkolnego niemożliwe było wyciągnięcie mnie z łóżka, a teraz? Ale ze mną to już tak zawsze. Wszystko robię na odwrót.
Bardzo dziękuję za możliwość zabawy w 11 pytań Melanii i Symtuastic, miło,że o mnie pomyślałyście :)
Poniżej podaję zasady:
1.Każda oznaczona osoba musi odpowiedzieć na 11 pytań przyznanych im przez ich "Tagger" i odpowiedzieć na nie na swoim blogu.
2. Następnie wybiera 11 nowych osób do tagu i podaje je w swoim poście.
3. Utwórz 11 nowych pytań dla osób oznaczonych w tagu i napisz je w tagowym poście.
4. Wymień w swoim poście osoby, które otagowałaś.
5. Nie oznaczaj ponownie osób, które już są oznakowane
Pytania od Melanii:
1. woda gazowana czy niegazowana? gazowana
2. pomidor czy ogórek? ogórek 3. spodnie czy spódnica? spodnie 4. James Rollins czy Camilla Lackberg? raczej James Rollins 5. urlop - Włochy czy Węgry? Włochy 6. Kubuś Puchatek czy Miś Uszatek? Miś Uszatek 7. miód czy cukier? miód 8. czekolada gorzka czy nadziewana? nadziewana 9. seriale telewizyjne - tak czy nie? tak 10. czas - zegarek czy komórka? komórka 11. ranek czy wieczór? wieczór
Pytania od Symtuastic: 1. Rolki czy rower? rower 2. Poezja czy proza? proza 3. Fast food czy kuchnia polska? fast food 4. Mozart czy Bach? Mozart 5. Romans czy horror? romans (a najlepiej mieszanka wybuchowa romans + horror) 6. Wampir czy wilkołak? wampir 7. Ignorancja czy wrażliwość? wrażliwość 8. Patriotyzm czy emigracja? emigracja 9. Tolerancja czy nietolerancja? tolerancja 10. Pędzel czy ołówek? ołówek 11. Węch czy słuch? słuch
Nie zapraszam nikogo szczególnego do udziału w zabawie, gdyż trudno mi znaleźć blogera nie posiadającego zaproszenia do 11 pytań. Więc jeszcze raz dziękuję Melanii i Symtuastic :)
Holenderskie miasteczko Delft, połowa XVII wieku. Louise Eeden, córka uznanego projektanta porcelany, doskonale wie, czego oczekuje się od niej ze względu na interesy rodzinne. Kiedy więc ojciec zleca słynnemu artyście, Jacobowi Haitinkowi, wykonanie jej portretu, przystaje na to, choć niechętnie. Godzi się też z myślą, że dla dobra prowadzonej przez ojca firmy ma wkrótce poślubić Reyniera de Vriesa, syna największego producenta ceramiki w Delft.
Sytuacja komplikuje się jednak, gdy w pracowni malarskiej dziewczyna poznaje Pietera, młodego pomocnika mistrza. Dzieli ich religia, majątek, pochodzenie – czy połączy miłość?
Książka Aubrey’a Flegga wprowadza w niezwykły świat XVII-wiecznej Holandii. Portretuje złoty wiek malarstwa, epokę narodzin wielkich mistrzów i rozkwitu gospodarczego, a jednocześnie niepokojów religijnych – znane również z książki Dziewczyna z perłą.
~* * *~
Nigdy wcześniej nie miałam okazji zapoznania się z
irlandzką literaturą. Raczej nie byłam nią szczególnie zainteresowana, bo niby
dlaczego? Jednak czytając „Skrzydła nad Delft” Aubreya Flegga muszę przyznać,
że żałuję tak późnego spotkania z Irlandią. W końcu nauczę się, że warto sięgać
po książki pisarzy nie tylko amerykańskich, czy angielskich.
„Skrzydła nad Delft” rozpoczynają trylogię o losach
Louise Eeden. Młodej dziewczynie z dobrego domu. Akcja rozgrywa się w połowie
XVII wieku w tytułowym, małym miasteczku Delft. Można powiedzieć, że tam każdy
zna każdego, tym samym szybko rozprzestrzeniają się plotki. Louise pada na
języki wścibskich sąsiadów, gdyż jest partią „do za mąż pójścia”, a jej
przyjaciel z dzieciństwa Reynier DeVriesa wciąż się koło niej kręci.
Jej podejście do całej sytuacji zmienia wizyta u
Mistrza, któremu zostało zlecone namalowanie portretu dziewczyny. Tam poznaje
jego pomocnika, Pietera. W pewien sposób łączy ich tak dużo jak dzieli. Wydaje
się, że to tylko zwykłe romansidło, jednak pozory mylą. „Skrzydła nad Delft”
poruszają wiele ważnych czynników. Możemy spojrzeć na różnice religijne, oczami
ludzi średniowiecza. Obserwujemy, rozwijające się uczucie, które pomimo piękna,
nie jest mile widziane. Patrzymy jak Louise stara się wybrać spomiędzy dwóch
ważnych dla niej rzeczy. Kiedyś naprawdę szybko należało dorosnąć, w
teraźniejszych czasach jesteśmy uważani za dzieci nawet kończąc to przepisowe
18 lat.
Książka nie jest nastawiona na akcję, chodzi raczej
o przesłanie i czytanie między wierszami. Jeśli ktoś lubi historie, które
opisują życie codzienne wymieszane z lekkim romansidłem, to szczerze polecam tę
pozycję. Czyta się łatwo i szybko. Wiele dopisków wyjaśnia nam nieznane słowa.
Opisy otoczenia są barwne, ale nie jest ich dużo. Czytanie o okolicy nie nudzi,
a pozwala się wczuć. Dialogi między bohaterami są naturalne, niektóre sceny
wywoływały uśmiech, a inne zdziwienie. Mimo wszystko mam wrażenie, że było to
stłumione. Jakby autor nie podchodził do pisania emocjonalnie. No właśnie tego
mi brakuje – szczerych uczuć, którymi przesiąknięte są strony.
Główna bohaterka, o której przygodach opowiada
trylogia, jest postacią, która nie zdobyła mojego serca od pierwszych stron.
Musiałam powoli przyzwyczajać się do jej światopoglądu i rozterek, które
budziły we mnie raczej negatywne uczucia. Miałam ochotę wywiesić transparent z
napisem: kieruj się sercem, a nie rozumem. Jednak wraz ze stronami zaczęłam
rozumieć Louise. I urosła ona w moich oczach. Dodatkowo jest raczej
niekonwencjonalną dziewczyną. Nudzą ją rozmówki o modzie i chłopcach, za to
uwielbia naukę.
Wydanie „Skrzydeł…” jest naprawdę cudowne. Okładka
bardzo mi się podoba, niby nie jest specjalna, jednak pasuje do klimatu
lektury. Oniemiałam przekartkowując strony. Przed każdym rozdziałem znajduje
się mały rysunek przedstawiający, któregoś z bohaterów. Czcionka, nie za mała,
nie za duża ułatwia czytanie.
„Skrzydła nad Delft” miały w moim przypadku te
lepsze i gorsze chwile. Czasami, gdy nic się nie działo odkładałam książkę i
wracałam do niej dopiero następnego dnia. A potem z kolei, tak mnie wciągały,
że nie mogłam oderwać nosa od lektury.
Polecam ją czytelnikom nie szukającym ciągłej
akcji. Tak jak już wcześniej wspomniałam – „Skrzydła nad Delft” to książka na
tzw. „czas relaksu”. Można się przy niej rozluźnić i odpocząć od gwaru miasta.
Ocena: 8/10
Za możliwość zapoznania się z lekturą dziękuję Wydawnictwu Esprit :)