01.04.2014

02.04.2014






03.04.2014

04.04.2014










INFORMACJE:
Data premiery: 7 marca 2014
Wydawnictwo: Dreams
Ilość stron: 416
Czas czytania: 5 dni


Dawno nie czytałam oryginalnej książki, która wciągnęłaby mnie już od pierwszych stron. Przyznacie mi rację, że ciężko taką znaleźć? Nie pamiętam kiedy ostatnio powieść tego typu wpadła w moje ręce. Czytając opis "Dopóki śpiewa słowik" spodziewamy się tego. Wszystko wydaje się być jedną wielką tajemnicą, nawet okładka utrzymana jest w tej atmosferze. Właśnie z tego powodu chętnie podeszłam do książki Antonii Michaelis. Liczyłam na powiew świeżości, lecz czy go otrzymałam? Zaraz się przekonacie.

"Dopóki śpiewa słowik" opowiada historię Jariego, młodego chłopaka, który wybiera się na wycieczkę w góry. Jego plany poszły w zapomnienie, gdy poznał Jaschę - nietypową dziewczynę zamieszkującą domek w głębi lasu. Postanawia zostać u niej kilka dni, lecz czas leci niemożliwie szybko. Z początku wszystko wydaje się być normalne, są to tylko pozory. Jascha skrywa tajemnicę, a Jari stara się ją rozwikłać. Jednak, czy będzie kontynuować swoje zadanie, gdy zagrozi mu śmierć? Co takiego chłopak, czuje do ciemnowłosej dziewczyny?

Ta powieść jest pełna niewiadomych. Czytając nie mamy pojęcia, czy to prawda, czy wyobrażenia głównego bohatera. Czujemy się zagubieni tak jak Jari. Atmosfera, którą zbudowała autorka powoduje ciarki na całym ciele. Tym samym nie pozwala odłożyć książki na bok. To całkiem inny świat, z którego ciężko się wydostać, a każdy by chciał, ponieważ najzwyczajniej przeraża. Historia wciąga od pierwszych stron, lecz po połowie "Dopóki śpiewa słowik" przestało mi się podobać. Straciłam chęć do dalszej lektury, przejadła się. Stała się przesadzona i zbyt zawiła. 

Podobały mi się powroty do przeszłości, które często mają tu miejsce. Według mnie to jeden z największych plusów tej lektury. Kursywa zawsze powodowała szybsze bicie mojego serca. Interesowała mnie nawet bardziej od teraźniejszości i Jariego. Fabuła może i jest ciekawa, niestety nie przypadła mi do gustu. Widać, że autorka pisze dobrze, a nawet bardzo dobrze, lecz "Dopóki śpiewa słowik" to powieść specyficzna, którą nie każdy polubi. Za to jestem ciekawa "Baśniarza" Anotonii Michaelis, który zbiera bardzo dobre noty. Na pewno zapoznam się z tą lekturą. 

Podsumujmy: "Dopóki śpiewa słowik" to dobra powieść, pełna atmosfery grozy i tajemnic. Byłam zachwycona stylem pisania autorki, tym chwyciła mnie za serce. Jeśli macie ochotę na coś dziwnego, całkowicie innego i oryginalnego to coś dla was.

Ocena: 5/10

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Dreams.

Książka bierze udział w wyzwaniu: 



Tym razem pragnę przedstawić coś całkowicie innego. Otóż ostatnimi czasy zaczęłam korzystać z Twittera. Nadal uczę się co i jak, bo zawsze była to dla mnie czarna magia. Jednak już teraz pragnę Was zaprosić do obserwowania mnie. Okazuje się, że wielu blogerów posiada tam konto, aż nie mogłam w to uwierzyć. Sądziłam, że aż tam blogosfera nie dotarła - myliłam się :)
W każdym razie pragnę podzielić się z Wami linkami do portali i tym podobnych, gdzie możecie mnie znaleźć :) Powoli zabieram się za tworzenie swojego kanału na YT, jeśli mi się uda pierwsi się dowiecie! 


Liczę, że również podzielicie się ze mną swoimi linkami, żebym mogła Was zaobserwować :)
INFORMACJE:
Data premiery: 19 marca 2014
Wydawnictwo: Feeria
Ilość stron: 234
Czas czytania: 1 dzień


Dom jest miejscem, w którym czujemy się najbezpieczniej. To nasze terytorium i znamy je bardzo dokładnie. Wiemy, który kafelek się rusza, w którym miejscu skrzypi podłoga. Naturalną rzeczą jest, że właśnie tam się chowamy, to nasza duża skrytka i powinna ochronić nas przed każdym możliwym niebezpieczeństwem. Jednak książka Simone Van Der Vlugt ukazuje jak bardzo się mylimy. Czasem nasz własny dom staje się więzieniem, a ucieczka jest niemożliwa.

Lisa zamieszkuje wraz ze swoją córką Anouk domek na uboczu. To spokojna okolica, gdzie rzadko kiedy ktoś zagląda. Jednak Jego coś tutaj przyciągnęło. Gdy Lisa rozwiesza pranie i poddaje się codziennym porządkom, nieznany mężczyzna wchodzi na jej terytorium, a dom zmienia się w miejsce tortur. Wszystko prysło jak bańka mydlana. Kobieta za wszelką cenę chroni swoje dziecko, nieważne czego miałaby dokonać. Czy kiedykolwiek uda im się uciec? Pokonać oprawcę? Mężczyzna ma nad nimi dużą przewagę, a matce i córce pozostaje czekać na ratunek.

Historia Simone Van Der Vlugt porusza ciężkie tematy chorób psychicznych, morderstw, walki o przetrwanie i chronienie swojego potomstwa. Wszystko opisane jest w sposób bardzo emocjonalny i wiele scen powodowało u mnie ściśnięcie żołądka. Bałam się razem z bohaterkami i liczyłam, że uda im się uciec i pokonać złoczyńcę. Nie mogłam oderwać się od lektury, przez co "Bezpiecznie jak w domu" zajęło mi tylko kilka godzin. Naprawdę ciężko odłożyć tę książkę na bok - czytelnik po prostu musi wiedzieć co dalej. 
Można powiedzieć, że powieść podzielona jest na dwie części, z jednej patrzymy na Lisę i obserwujemy jej poczynania, z drugiej na Sentę, która jest jedyną deską ratunku. Tylko dlaczego nie powiadamia policji? 

"Bezpiecznie jak w domu" wstrząsnęło mną. Autorka sprawiła, że poczułam się jakbym stała twarzą w twarz z napastnikiem. Mimo prostego języku potrafiła przekazać wszystko w bardzo dobry sposób. O tego typu książce nie możemy powiedzieć, że miło spędziliśmy przy niej czas, nie możemy użyć wielu określeń, które najczęściej znajdują się w recenzjach. Tak naprawdę nie wiem co należy napisać. Polecam "Bezpiecznie jak w domu", ponieważ historia Lisy i Anouk jest naprawdę warta zainteresowania. 

Ocena: 7/10

Za książkę dziękuję wydawnictwu Feeria:

24.04.2014

25.03.2014


26.03.2014

28.03.2014







Jeśli śledzicie moją stronę na facebook'u znacie powód mojej niskiej aktywności w blogosferze. Trochę się tutaj pokręcę i to wszystko. Aktualizując: kończę I tom "Lalki" Bolesława Prusa, czeka mnie jeszcze II, tym samym ostatni. Oznacza to powrót do Was, wraz z nowymi recenzjami. 

Jak już wspominałam o pisaniu to pociągnę ten temat dalej, ponieważ właśnie o tę czynność, choć nie tylko, chodzi mi w dzisiejszym poście. Chciałam poruszyć tę sprawę już jakiś czas temu, jednak nigdy nie było okazji, lub zbytnio się tym stresowałam. Przyznaję, że jestem przewrażliwiona w tej kwestii. 
Przez długi czas szukałam czegoś co będę lubić, co może być moim hobby i w czym będę dobra. Ten blog powstał własnie w fazie poszukiwań i jak widać pozostał do teraz. Moje pierwsze "recenzje" były okropne. Kilka kiepsko sklejonych zdań ze wszystkimi możliwymi błędami. Czasem, gdy zerkam wstecz nie wiem, czy się śmiać, czy może płakać. Przyznaję, że jest mi głupio, lecz z drugiej strony widzę jak dużą drogę przeszłam. Minęły 2 lata, teraz leci 3 rok, od powstania "Za górami książek". Przybyło więcej obserwatorów, zmienił się wygląd bloga, kilka razy zmieniła się nawet nazwa. Jednak największa zmiana zaszła w moim warsztacie pisarskim. Moje opinie są bardziej szczegółowe, mają ręce i nogi, a przynajmniej taką mam nadzieję! :) Ciężko pracowałam, pisałam i czytałam jeszcze więcej, niż wcześniej. Wiem, że nadal popełniam błędy, lecz jestem człowiekiem. Tak, recenzent to także człowiek, a nie automat do czytania i pisania. Założę się, że taką drogę przeszedł nie jeden bloger książkowy. Niestety wielu ludzi tego nie docenia, czasem są to nasi znajomi po fachu, czego nie potrafię zrozumieć. Często spotykam się z wypowiedziami typu "Jak można umieszczać w internecie swoje prace z takimi błędami i jeszcze podpisywać je imieniem i nazwiskiem! Wstyd i hańba", które mimo, że nie dotyczyły mojego bloga powodowały nieprzyjemne uczucie niepewności. Od razu zastanawiam się, czy chodzi o mnie. Tylko dlaczego mam(y) wstydzić się własnej pracy? Według mnie to po prostu głupie. Jeśli komuś nie podobają się moje recenzje, trudno! Osoba ta nie jest zmuszana do czytania tego co piszę. Miałam taką sytuację, w której komentator/komentatorka (oczywiście komentarz anonimowy) oznajmił(a), że nigdy już mnie nie odwiedzi, jestem niedojrzała, głupia, bo nie rozumiem jak genialna jest książka ukochanego autora tej osoby. Doceniam krytykę, lecz tylko i wyłącznie konstruktywną

Jestem bardzo ciekawa Waszego zdania na dany temat. Jak traktujecie pracę swoją i innych? 

*
Postanowiłam wprowadzić serię postów pt. "Wypowiadam się". Nie chcę bać się wyrażać własnego zdania na temat blogosfery. :)
Kliknięcie na okładkę przeniesie na stronę z informacjami. 

18.02.2014





19.02.2014















21.03.2014

















INFORMACJE:
Data premiery: 19 lutego 2014
Wydawnictwo: SQN
Seria: The Walking Dead tom 1 
Ilość stron: 336
Czas czytania: 4 dni

Pierwszy raz spotkałam się z "The Walking Dead" przy serialu i od razu zostałam wciągnięta w świat zombie. Siedziałam przed komputerem i oglądałam odcinek za odcinkiem. Dopiero później pomyślałam o książce, czy komiksach, a nawet grze. Uwierzcie mi grałam kilka ładnych godzinek i odchodziłam od myszki po jedzenie i picie. Niestety nie miałam jeszcze okazji zapoznać się z komiksami, ale mam nadzieję szybko to zmienić. To dziwne jak zombie, które można znaleźć już teraz wszędzie potrafią tak wciągnąć. Jak "The Walking Dead" wrzuca nas do swojego świata i nie chce wypuścić. Przejdźmy jednak do dzisiejszej lektury, którą pragnę wam przedstawić.

"Narodziny Gubernatora" opowiada o wydarzeniach, które wykreowały tak wielkiego złoczyńcę jakim jest tytułowa postać. To początek apokalipsy zombie, dopiero co wszystko się zaczęło. Bohaterowie podróżują do Atlanty mając nadzieję, że znajdą tam schronienie, o którym wszyscy w mediach informują. Nick, Brian, Philip i mała Penny próbują dostosować się do zaistniałej sytuacji. Zdarzenia, które mają miejsce zmieniają każdego z nich, na lepsze, czy na gorsze? Będąc na bieżąco z serialem znacie już odpowiedź. 

Akcja od pierwszych stron jest wartka, autorzy budują znaną atmosferę czającego się wokół niebezpieczeństwa. Przez to książka trzyma w napięciu i uwierzcie mi, nie puszcza do ostatniego słowa. "Narodziny Gubernatora" w sposób bardzo brutalny opisują realia walki z zombie, ludźmi i przetrwania. Przyznam, że nie spodziewałam się, aż tak przerażających opisów, a byłam przygotowana na wiele. O dziwo w tej lekturze znajdziemy również wątek romantyczny. Jest on bardzo krótki, lecz mimo wszystko ważny, bo to on zapoczątkowała bieg wydarzeń, które stworzyły potwora. 

Słownictwo jakim posługują się autorzy nie sprawia problemu. Jest to język codzienny, więc książkę czyta się łatwo i szybko. Dodatkowo chęć poznania zakończenia pcha czytelnika do przodu. Robert Kirkman i Jay Bonansinga nie boją się używać wulgaryzmów, znajdziemy je praktycznie na każdej stronie. Nie przeszkadzało mi to, lecz także nie polepszało czytania. Ignorowałam wypowiedzi bohaterów, które składały się wyłącznie ze słów na "K". 

Mimo tego, że "The Walking Dead" lubię "Narodziny Gubernatora" nie spodobały mi się tak jak myślałam. Czegoś mi w tej książce brakowało, lub oczekiwałam zbyt wiele. Mimo tego nie mogę się doczekać sięgnięcia po kolejną część, czyli "Drogę do Woodbury". Chcę wiedzieć jakie będą poczynania Gubernatora Blake'a i to jak najszybciej. 
Polecam!

Ocena: 7/10

Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję wydawnictwu SQN:

Książka bierze udział w wyzwaniu:




Wcześniejsze posty z serii "WYMIENIĘ/SPRZEDAM":
Znajdziecie tam więcej książek, a w linku pierwszym także informacje. :) KLIK1, KLIK2, KLIK3





KONTAKT: 
bezimiennablog@gmail.com

Pewnie myślicie, że nie mam weny, więc zadręczam Was postami wymiankowymi. Jeśli tak, to możecie mieć rację :) Mam nadzieję, że znajdziecie coś dla siebie! Więcej informacji i książek tutaj: KLIK1 i KLIK2




KONTAKT: 
bezimiennablog@gmail.com

Obsługiwane przez usługę Blogger.